Moja podróż do Abakanu (2000 r.*)
Opublikowano pon., 2013-12-23 18:13 by Edyta Kotyńska
Abakan, Chakasja, Syberia – daleki świat, zupełnie nieznany, owiany dla mnie tajemnicą rosyjskiego imperium i kulturowych różnic, a z drugiej strony oswojona i zbratana rzeczywistość przez szkolną edukację i propagandę. I właśnie miałam okazję pojechać, zobaczyć, doświadczyć i zmierzyć swoje wyobrażenia z realnością.
Fot. Droga przez step w Chakasji
Cel podróży był bardzo praktyczny: jak najmniej swoich ubrań, jak największy plecak, w który zostały zapakowane rzeczy rodziny naukowców. Oni (Magda i Antoni oraz roczny synek Oskar) jechali na kilka lat badać syberyjskie języki, ja i Ania (ta sama zasada: jak najmniej swoich ubrań, jak największy plecak) pomagałyśmy w tej wyjątkowej przeprowadzce. Z ekonomicznej strony to był najlepszy sposób, aby rozłożyć tzw. nadbagaż na dodatkowe osoby. A dla mnie to było zaproszenie do przygody i przywilej, aby zostać ich pomocnikiem (choć w praktyce okazało się, że dobre chęci nie wystarczą).
Moja podróż do Abakanu rozpoczęła się w pociągu relacji Wrocław-Moskwa latem 2000 r. Już na początku „narozrabiałam”. Okazało się, że trzecią osobą w naszym przedziale (wagony sypialne) miał być obcy mężczyzna. Już biegłam “wszystko załatwić”, gdy powstrzymała mnie Magda tłumacząc, że koedukacyjne przedziały to rzecz normalna i zaproponowała, że Toni zamieni się z nami miejscami (tzn. ze mną i Anią), a potem dała pierwszą lekcję “kultury i zwyczajów podróżowania pociągiem”. Szybko rozłożyliśmy bagaże i rozpoczęło się życie pociągowe, które trwało przez ok. 30 godz. Jak na rosyjskie możliwości podróżowania, to całkiem skromnych kilka chwil. Zadziwiające było dla mnie, że Magda pozwala raczkować Oskarowi po korytarzu, a przecież tyle tam zarazków i niejedna polska mama zemdlałaby z wrażenia. A z drugiej strony przecież nie można zatrzymać ruchliwego chłopca przez tyle godzin w wózku.
Przerwa w podróży, którą dobrze zapamiętałam, to było przejście graniczne z Białorusią. Na peronie sprzedawały jedzenie bardzo biednie wyglądające kobiety, a inne po prostu prosiły podróżnych o pożywienie. Kontrola graniczna – nie przypuszczałam, że może być tak stresująca atmosfera: zabrane paszporty (na długo), ostre pytania: gdzie jedziemy, po co, kto zaprasza, na jakiej podstawie, itp. Toni potem stwierdził, że to było najłagodniejsze i najmilsze przekraczanie tej granicy jakie im się zdarzyło.
Dojechaliśmy do Moskwy. Nie czekał na nas umówiony bus z Instytutu Języków. Jak się później okazało doszło do jakiegoś nieporozumienia z przekazywaniem informacji. Sami zorganizowaliśmy sobie transport, co nie było trudne, bo na dworcu było wielu chętnych tzw. prywatnych taksówkarzy. Kiedy bagażnik wołgi był zamknięty na drut, a my upchani w środku samochodu (4 dorosłe osoby, dziecko i stosy bagaży) ruszyliśmy przez miasto. Wielka, monumentalna Moskwa, szerokie ulice, wielkie budowle - Moskwa inna, ładna, ale przytłaczająca. Zwiedziliśmy miasto, bo nasz kierowca trochę błądził. Ciekawe, czy specjalnie? W Instytucie, powitano nas i ugoszczono bardzo serdecznie. Mogliśmy odpocząć, umyć się, zostawić bagaże i pójść zwiedzać miasto.
Zaraz przy stacji metra Magda zauważyła beczkę z kwasem chlebowym i tym napojem rozpoczęłam próbowanie różnych “wschodnich” specjałów, które znałam tylko z opowieści rodziny. Kwas chlebowy smakował mi, ale nie mogę powiedzieć jak, po prostu jak kwas chlebowy. Już w Polsce kupiłam w sklepie butelkowy kwas, ale to nie był już ten smak.
Pochodziliśmy sobie po Placu Czerwonym (oglądany w TV był dla mnie dużo większy), zajrzeliśmy do GUM-u (przepiękny sklep), zjedliśmy dobry, rosyjski obiad i musieliśmy wracać, bo należało jechać na lotnisko. Nasz Oskar, dzielny przez cały czas podróży, na koniec dnia ze zmęczenia i upału źle się poczuł i nie mógł zasnąć.
Na 21.00 dotarliśmy do portu odlotów. Tam dopełniliśmy wszystkich formalności i niestety okazało się, że musimy zapłacić dużo za nadbagaż, ale też, że nie ma wytycznych, a władzę dzierży urzędniczka. Ale na tym się nie skończyło. Kiedy Toni wrócił z kasy z opłaconym kwitem zmieniła się pani w okienku i ona nie zaakceptowała sumy wyliczonej przez poprzedniczkę, zażądała dopłaty. Nie pomogło tłumaczenie i wyjaśnianie, po prostu nie można było dochodzić swoich praw i Tony ustąpił, aby nie pogorszyć naszej sytuacji. Samolot już czekał. To był dla mnie obraz bezsilności zwykłego człowieka wobec urzędu i urzędnika.
Pierwszy raz leciałam samolotem – fascynujące przeżycie. Podziwiałam wszystko co widziałam: chmury, wschód słońca, burzę pod nami, światła miast, wstążki rzek i ciemne plamy lasów. Samolot klekotał i sprawiał wrażenie, że się rozpada, ale to nie przeszkadzało oglądać niezwykłe piękne obrazy. Wylecieliśmy z Moskwy o godz. 23.00, po czterech godzinach lotu ok. 7 rano byliśmy w Abakanie – cztery godziny różnicy w czasie, do tego dwie między Warszawą a Moskwą, razem dla nas sześć godzin.
W Abakanie przywitał nas Borys – znajomy językoznawca. I tutaj przeżyłam kolejny szok kulturowy. Okazało się, że Borys przyjechał z odległej o 150 km miejscowości na 7 rano tylko po to, aby nas przywitać i zawieźć do mieszkania innych znajomych. Przy czym odległość od lotniska do domu wynosiła ok. 8 min., do tego przy porcie stały taksówki, autobusy i trolejbusy, do tego Borys stwierdził, że spieszy się do pracy i nawet nie wypił herbaty, tylko szybko pojechał. Taka gościnność nie mieściła mi się w głowie. Moje myślenie było czysto ekonomiczne – czas, odległość, pieniądze - nic się nie opłacało, ale rosyjska gościnność daje wszystko. Zauważyłam, że “tam” ludzie mają inne poczucie odległości i czasu, inaczej mierzą i cenią.
Fot. Widok z okna na bloki i w oddali stepowe wzgórza
W stolicy Chakasji zastaliśmy upały, do tego zmęczenie i różnica w czasie oraz w klimacie, to wszystko spowodowało, że chodziliśmy ospali i ciągle zmęczeni. A musieliśmy zacząć normalne życie. Pierwszy dzień i następny to generalne porządki w chwilowo wynajętym przez Borysa dla nas mieszkaniu, zakupy i ogólna orientacja w terenie. Po wypakowaniu bagaży okazało się, że mam ogromne ilości kosmetyków (dla mnie koniecznych) w porównaniu z tym, co miała Ania i Magda. Zatem już wiedzieliśmy, kto jest winny nadbagażu.
Na ulicy byliśmy od razu rozpoznawani: po ubraniu, po butach, po okularach, po tym, że ubieramy się sportowo, a nie elegancko. Elegancja, albo raczej strój odświętny obowiązywał w mieście: na zakupy i na spacer. Szczególnie kobiety dbały o ubranie i makijaż, a nasza „skromna kobiecość” była bardzo widoczna. Prawie nikt tutaj nie nosił okularów, a w naszej grupie 3 osoby (rzucałyśmy się w oczy). Zastanawiałam się, no i myślałam, że ludzie mają zdrowy wzrok. Jednak prawda okazała się niezwykle bolesna, bo bardzo wielu nie mogło sobie pozwolić na szkła korekcyjne, były za drogie...
Nie spodziewałam się, że tak wiele narodowości może mieszkać w jednym miejscu. W Nowym Jorku, w Londynie tak, ale w Abakanie? Nawet w Moskwie nie było widać takiej pięknej różnorodności. Ale przecież nic dziwnego, bo Rosja to wiele narodów, które przesiedlane w różne miejsca wymieszały się.
Na ulicy można było kupić ziarna słonecznika i orzeszki cedrowe. Było zapotrzebowanie na ten towar i rozwijały się krawężnikowe straganiki, bo prawie wszyscy jedli na ulicy słonecznik. Oczywiście my też. Kupiłyśmy sobie słonecznik od jednej z licznych babć, która literatką do torebki zrobionej z gazety odmierzała ziarna. Pamiętam u nas czasy gazetowych opakowań i wydaje mi się to takie odległe.
Dwa tygodnie minęły szybko, ciągle coś się działo. Dużo czasu i myśli wykorzystaliśmy na urzędowe sprawy. Wszyscy musieliśmy mieć rejestrację tzn. zameldowanie. Magda, Toni i Oskar czekali na wpis półtora tygodnia. Toni biegał po urzędach, oczywiście nie obyło się bez pytań, dodatkowych papierów i odsyłania na kolejne wizyty. Nie wyobrażam sobie tego wszystkiego bez dobrej znajomości języka rosyjskiego.
Ja i Ania dwa razy musiałyśmy nocować w hotelu. Był to najprostszy sposób, aby dostać rejestrację pomijając urząd paszportowy. Ale nie tak całkiem prosty, ponieważ okazało się, że recepcjonistka nie wie, co zrobić z naszymi służbowymi pieczątkami AB. Rozpoczęło się przepytywanie i telefony do urzędu paszportowego i znów nasz los zależał od interpretacji przepisów przez lokalnych urzędników. Po godzinie oczekiwania w napięciu wszystko się wyjaśniło i dostałyśmy upragniony papierek. Za drugim razem nie miałyśmy już żadnych kłopotów. No, należało tylko znowu prowizorycznie zapakować plecaki (śpiwór i poduszka, żeby było lekko oraz obszernie) i nocować w nowym miejscu. Późnym wieczorem w hotelu mogłyśmy posłuchać chóru oczekujących na taksówkę imieninowych gości, repertuar rzewnych pieśni naprawdę rozdzierał serce. Coś jest w tych rosyjskich pieśniach!
Komunikacja miejska w Abakanie to sieć prywatnych busów różnej marki, wyglądu i sprawności. Mieszkaliśmy przy głównej ulicy i do centrum była całkiem prosta droga, należało tylko odkryć, który bus może wcześniej skręcić. Ponieważ nie było rozkładu jazdy na przystanku, musiałyśmy z Anią wczytać się w tablice informacyjne umocowane na busach. Nie było to łatwe, bo znajomość cyrylicy została znacznie zapomniana, do tego pojazdy szybko odjeżdżały, ale byłyśmy dwie (konsultacje), miałyśmy czas (urlop), a i busy tej samej linii nadjeżdżały często, więc poradziłyśmy sobie i bez niespodzianek dojechałyśmy do centrum, a później już było coraz łatwiej. Opłata za przejazd wynosiła 2 do 3 kopiejek, pobierała ją bileterka, która siedziała w każdym busie. Trolejbusami nie jechałyśmy. Z „taksówką” też nie było żadnego problemu, bo należało tylko stanąć przy ulicy i machać ręką. To był znany nam już sposób z Moskwy. Ale z takiego transportu też nie korzystałyśmy.
Fot. Miejskie busy
Pierwszego dnia poszłyśmy z Tonim na bazar po pierwsze podstawowe produkty do jedzenia. Wyboru, jak na nasze oczekiwania i przyzwyczajenie, dużego nie było, bo więcej sprzedawało działkowiczów niż kupców, ale kupiliśmy wszystko co należało. Chleb – albo żytni, albo pszenny, najczęściej razowy, bardzo nam smakował, ale muszę się przyznać, że po dwóch tygodniach już tęskniłam za naszym polskim chlebem. Myślałam sobie, że już niedługo i wyjeżdżam, ale głośno nic nie mówiłam, bo przecież Magda i Toni tam zostawali. Magda już wcześnie mówiła mi, że jak się jest Gdzieś Indziej, to najczęściej tęskni się za prostymi, zwyczajnymi rzeczami, sprawami, przyzwyczajeniami, za czymś co U Siebie jest tak oczywiste, że nawet się tego nie zauważa.
Na bazarze w zadziwienie wprawił nas Toni, który fachowo kupował arbuzy: wybierał, mierzył, stukał, dyskutował. Na koniec sprzedawca wyciął ogromnym nożem w arbuzie od strony ogonka trójkąt, Toni spróbował, pokiwał głową, zapłacił i zataszczył pokaźnych rozmiarów arbuza do domu. Ma chłopak wprawę, ale nic dziwnego, bo przecież był dwa lata w Kazachstanie.
Inne specjały, które mi bardzo smakowały to np. białoruski syrok, czyli serek na słodko w czekoladzie, lepioszka, czyli centralno-azjatycki chleb pieczony na ściankach tandyru (specjalnego pieca) lub paparotnik, czyli surówka z młodych paproci w ostrym czosnkowym sosie pochodzącym z Korei. Kuchnia bardzo urozmaicona – wynik wpływu różnych kultur i kulinarnych tradycji. Smakowały mi również ciastka kupowane na kilogramy do tradycyjnej herbaty i konfitur (tzw. pieczenije i warienije). Na jedną z kolacji mieliśmy wędzoną ogromną rybę – była pyszna! Jej zapach zwabił do naszego mieszkania kota, który balkonami przeszedł sobie i nagle pojawił się u nas mrucząc prosząco o przysmak.
Fot. Syberyjskie domostwa w Abakanie
Szybko zwiedziłyśmy Abakan: wizyta w parku, w muzeum, uliczne spacery i już. Miałyśmy ochotę pojechać dalej, zobaczyć step i tajgę – to nas pociągało. Ale okazało się, że nie tak łatwo wsiąść do pociągu i pojechać gdzieś. Czułam się tak ogólnie bezradna i zastraszona: nasze przejścia z rejestracją dawały do myślenia. Nie było map z trasami dla turystów, na dworcu kolejowym tłumy i dużo milicji, do tego brak zrozumiałej informacji, wszystko w skrótach lub bez informacji. Brakowało nam szybkiej komunikacji do miejscowości oddalonych o jakieś 100 km, bo chciałyśmy tylko dojechać, zobaczyć i wrócić na nocleg do Abakanu. Może za bardzo byłyśmy przyzwyczajone do możliwości, które znamy i nie mogłyśmy tego pokonać, nie miałyśmy żadnego pomysłu. Wybawieniem okazał się Borys, który kiedy usłyszał nasze rozmowy, po prostu któregoś dnia przyjechał, wsadził nas w swoją Okę i pojechaliśmy w Syberię.
W czasie wycieczki zrobiliśmy ok. 300 km. Widzieliśmy step, który dzięki deszczom był po horyzont zielono-złoty. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Jenisej, w stronę gór Sajany. Z okien samochodu zobaczyliśmy tajgę, małe wioski, osady. Pamiętam zapach palonego węgla i drewna, który unosił się nad tymi miejscowościami. Ta wycieczka tylko rozbudziła moją ciekawość tego kraju, zobaczyłam jak mało zobaczyłam.
Fot. Step, Jenisej i w oddali Sajany
Fot. Wioska mijana gdzieś po drodze
W drugim tygodniu zaczęłyśmy szukać pamiątek. Było kilka galerii lub sal, gdzie można było kupić ludowe ozdoby kobiece np. poho tzn. napierśnik, czatchan tj. chakaski instrument muzyczny lub gliniane figurki, ale najwięcej wystawiano obrazów z krajobrazami Chakasji. Zwiedziłyśmy Muzeum Ziemi Chakaskiej – takie zwyczajne. Ciekawe o tyle, o ile eksponaty były wyjątkowe dla nas, bo typowe dla tego regionu. Jeden dział trochę mnie zdziwił – pokazano i porównywano warunki życia więźniów w łagrach za czasów carskich i czasów Stalina (hmm, carscy więźniowie mieli się dużo lepiej). Podobały mi się współczesne fotografie krajobrazów tego kraju.
Fot. Poho i inne eksponaty z muzealnej gabloty
Fot. Wnętrze ciemnej jurty w muzeum
Dwa tygodnie minęły szybko i razem z Anią musiałyśmy wracać do domu: znów samolot, potem prawie cały dzień w Moskwie i pociąg. W Moskwie jeszcze zwiedziłyśmy Kreml, wszystko ładne, odrestaurowane, przygotowane dla turystów. Szokiem były tylko ceny biletów – dla turystów zagranicznych 10 razy więcej. Byłyśmy tak zmęczone podróżą, że całą pociągową drogę właściwie przespałyśmy. Dotarłyśmy do domu zdrowe, pełne wrażeń i opowieści. Podróże kształcą i moja zakończyła się stwierdzeniem, że jestem bardzo wdzięczna za miejsce, gdzie żyję i z tego co mam, bo okazało się, że mam bardzo dużo.
Fot. Kamienne „baby” w muzeum zebrane ze stepu
Fot. Współczesna stela odradzającego się szamanizmu
* Tekst: napisany w 2000 r., odzyskany z dyskietki typu MF 2HD, zredagowany w 2013 r.; fotografie skanowane z papierowych oryginałów.
- Edyta Kotyńska - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać