Bronisława Jewchuta - A myślałam... że już stamtąd nie wrócę...
Opublikowano sob., 2002-11-30 21:50
Wspomnienia Bronisławy Jewchuta z domu Mukoid spisane przez Alicję Laskowską
[...] „Nu wot i dojechali.
Burżuje Polacy!
Tu wam żyć i umierać!
Wot ...
A teraz do pracy !
Na powrót, na ucieczkę –
Porzućcie wszelką nadzieję !
U nas,
Kto nie pracuje –
Ten, znaczy się,
I nie je!...” [...]( „To o Was Bezimienne...”
Marian Jonkajtys )
„[...] Syberia leży pomiędzy 38 a 78 stopniem szerokości geograficznej północnej. Obszar ten usytuowany jest na wschód od Gór Uralskich i Morza Kaspijskiego, na północ zaś od Chin i na południe od Oceanu Lodowatego. Rozległy obszar obejmuje 17 mln km2 i dzieli się na Syberię właściwą (część północna) oraz Turkiestan (część południowo – zachodnią). Nizinny Turkiestan jest krainą stepową, natomiast zachodnie strony Syberii właściwej obniżają się ku północy, tworząc na południu step, natomiast na północy, a w szczególności w środkowej części Syberii tajgę: dalej na północ tajga zmienia się w tundrę. [...]” – oto Syberia jaką znałam do tej pory...
W moim wyobrażeniu stanowiła ona jedynie mroźną i zaśnieżoną krainę. Oczywiście – trzymając się wątku – określenie „Sybirak” nie było mi obce. Mimo to, nie zagłębiałam się w ten temat. Uważałam, że to jedynie kolejna karta zapisana w historii, dawno już zapomniana... Jednak tylko przez tych, którzy o tym tylko słyszeli. Ci, co przeżyli deportację na wschód, nigdy jej nie zapomną. Ta tragedia odbiła się piętnem w ich pamięci i choć chcieliby się jego pozbyć, nie są w stanie. Tę wywózkę bez wahania można nazwać tragedią. Polacy egzystowali tam „poza życiem”. Byli traktowani na równi ze zwierzętami, cierpieli głód, nędzę i morderczą pracę... nawet nie za kromkę chleba. Nie wspominając już o osobistych przeżyciach, tęsknocie, utracie najbliższych, wolności i tożsamości narodowej. To była po prostu walka o przetrwanie..., „aby się tylko najeść i umrzeć...” Nie zdawałam sobie sprawy ze znaczenia tej krainy dla moich bliskich – babci, której nie przyszło mi nawet do głowy pytać o jej przeżycia stamtąd. Tymczasem okazało się, że posiadam w swoim zasięgu wielką „skarbnicę” tajemnic i doświadczeń z tamtych lat. Ta „skarbnica” jest również bohaterką, choć cichą i „bezimienną”.
Niedawno spytałam: „Babuń, opowiesz mi jak było na zesłaniu na Syberii?”, a ona na to, że: „O tym by można książki pisać, a i tak byłoby mało”. Rzeczywiście byłoby „mało”, ale nie treści, lecz głębi bólu, nieludzkich doznań i rozpaczy jaka jej dotknęła. „Tego nie da się opisać w żaden sposób słowami, to trzeba przeżyć” – powtarza wielu z nich. Moja babcia znalazła się na „nieludzkiej ziemi” i gdyby taka książka powstała, byłaby jej bohaterką.
Moja babcia nazywa się Bronisława Jewchuta, z domu Mukoid. Jest córką kolonisty i razem z rodziną mieszkała we wsi Kozłów w województwie tarnopolskim. Jej beztroskie dzieciństwo skończyło się 10 lutego 1940 roku. Rozpoczął się wówczas sześcioletni koszmar...
*****
„W czterdziestym roku zostaliśmy zesłani do Rosji - mówi babcia - Nas zabrali jako kolonistów. Przyszli urzędnicy z NKWD w sobotę, tak do dnia i kazali wychodzić. Nie wiedziałam, gdzie oni nas chcą zabrać, moi rodzice też. Miałam wtedy czternaście lat, siostra Rózia cztery, a bracia: Gienek dwanaście i Zbyszek jedenaście miesięcy. My nic nie wiedzieliśmy. Dali nam pół godziny, żeby się ubrać i wziąć parę rzeczy na drogę. Ale co my z rana mogliśmy zabrać? Chleb w dzieży leżał, a przecież nie było czasu piec. Zresztą oni powiedzieli, że nam nic nie trzeba. Że tylko do sąsiedniego powiatu jedziemy i zaraz wrócimy... Poszliśmy z nimi. Na stacji było pełno ludzi i jak staliśmy, wepchali nas do wagonów bydlęcych. Na środku stał piecyk, w kącie była toaleta – po prostu dziura wycięta ... a drzwi takie zasuwane. Przed odjazdem jakiś sołdat zawsze je zamykał. Jechaliśmy przeszło miesiąc. Ciężka to była droga, choć to dopiero był początek tego wszystkiego... Kobiety modliły się i śpiewały „Pod Twoją obronę”. Baliśmy się, bo nikt nie miał pojęcia, gdzie nas wiozą. Mówili, że tylko do sąsiedniego powiatu... Bardzo pić nam się chciało, głód nam doskwierał, ale dostawaliśmy trochę wody i gorącej zupy tylko co jakiś czas. Było wśród nas sporo dzieci. One ciągle okna lizały z pragnienia. A zimno było nieznośnie! Jak kto z domu pierzyny pozabierał, jeszcze jakoś się ogrzał. czasami zabierali je i dawali tym, co mają małe dzieci. Niektórzy jak wyszli, tak siedzieli. A w tym piecyku nawet grzać czym nie było... Jak stawaliśmy, to podbierali podkład z torów i rozpalali. Raz mój młodszy brat Gienek na postoju poszedł przynieść zupę, bo wydawali w niektórych miejscach. Ale pociąg zamiast godzinę czekał może piętnaście minut. Odnalazł się dopiero po dwóch tygodniach... na szczęście. Potem już go nie puszczaliśmy, tata nie pozwolił.
Jakoś wytrzymaliśmy do końca podróży. Zajechaliśmy na stację w Krasnojarsku. Stamtąd wywozili nas saniami w tajgi. Pamiętam, że wtedy dopiero mróz poczułam. Na sobie miałam tylko sweterek i kurteczkę, ale mama owinęła nas w pierzynę – od jakiejś kobiety dostała. Trzy dni nas wieźli w tym mrozie. Jak byliśmy już na miejscu, to dookoła nic tylko góry, lasy i baraki. Całkowite pustkowie, siedem km od najbliższej wsi...
Zaprowadzili nas do tych baraków, a do jednego piętnaście rodzin przydzielili. Każdy miał nędzną izbuszkę , a wszy i pluskwy to pieszo chodziły! Oj, cośmy się z tym robactwem namęczyli! W dzień to jeszcze szło jakoś wytrzymać, ale w nocy... żywcem nas to jadło! Wyłaziły z mchu, spomiędzy ścian i prycz i gryzły, jak tylko mogły. Pamiętam, jak Rózia strasznie płakała, bo to takie paskudztwo było... Mama położyła ją na stole, bo w pryczach tego pełno. Moczyła nogi od stołu we wrzątku, to chociaż na godzinkę był spokój... Wchodziły wtedy na sufit i spadały nam na głowy.
Na drugi dzień od razu zagnali nas do lasu. Ho, kochana nikt tam nie próżnował! Dorośli dostali siekiery i rąbali drzewo, za to małoletni zbierali i palili gałęzie na takich stosikach. Śniegi tam do dwóch metrów sięgały i ciężko było chodzić. My wymyśliliśmy sposób! Kładliśmy się na śnieg i tulaliśmy z kupy do kupy...
Żadnych zabaw ani rozrywek nie było, kto by tam o tym myślał. Pracowaliśmy od rana do wieczora i co dzień po powrocie tylko zimno, głód i nędza. Bardzo chcieliśmy do Polski! Ale nie wolno nam było o tym mówić. Zakazane. Mówili, że prędzej „włos na dłoni zobaczymy niż kraj”... Trzy pokolenia miały tam już zostać, z moim włącznie. A nam nic o Polsce nie wolno było mówić! Modlić też się nie pozwolili. Gdyby usłyszeli, zaraz sąd i więzienie. Ale mój ojciec był bardzo pobożny. Codziennie odmawialiśmy pacierz, a tata śpiewał koronki. Rózia zawsze mu wtórowała... W Bogu pokładaliśmy nasze nadzieje... żeby tylko wrócić!
„Śpiewa ci obcy wiatr
zachwyca wielki świat
a serce tęskni,
bo gdzieś daleko stąd,
został ojczysty dom,
tam jest najpiękniej...”
... Wszy to już z wagonów przynieśliśmy. W tajgach nie było żadnych środków czystości, mydeł, proszków. Praliśmy w takim ługu z popiołu. Za to jedynym środkiem na wszy była „wszawobudka” – tak mówiliśmy. To taka mała budka, gdzie paliło się ogień w kamiennym piecu i rozwieszaliśmy nasze ubrania nad parą. Wszy spadały z tych ubrań, ale i tak zawsze pełno ich było za kołnierzem... Ale głód był jeszcze gorszy... Tylko gałuszki nam dawali, takie kluski z żytniej mąki na wodzie. Jak kto pierwszy rano wstał, to pokrzyw spod płotu narwał i zawsze jakaś zupina była. A jak jeszcze trochę soli... luksus! Bo nic innego tam nie było. Żeby dziecku mleka dać, to ani nawet! Mojego malutkiego brata Zbyszka tymi gałuszkami karmiliśmy. Nóżki i rączki to miał krzywe, chude jak patyczki, a brzuch wydęty jak balon. Boże mój, że to dziecko przeżyło, to cud. Bo takie dzieci i niemowlęta bardzo umierały. Rzadko zdarzało się, że jakieś przeżyło... Rok tam się męczyliśmy. W czterdziestym pierwszym po amnestii Sikorskiego uwolnili nas. Ruscy mówili wtedy, że „tacy jesteśmy wolni, że żaden z ich obywateli nie jest tak wolny”. Wiele naszej młodzieży poszło wtedy ochotniczo do wojska. Do Polski nie mogliśmy wrócić, bo jeszcze wojna trwała. Rozchodziliśmy się wtedy na różne strony. Jedni pojechali tymi samymi „bydlęcymi” do Kazachstanu, a inni do kołchozów w Rosji. Szliśmy całą rodziną na pieszo, bo nie mieliśmy pieniędzy na przewóz. ... A ukrop był straszny! Mama z tatą nieśli na zmianę Rózię i Zbyszka, bo nie chcieli za nic iść! Ja i Gienek pomagaliśmy z tobołkami. Z jeszcze jedną rodziną zostaliśmy we wsi Krasnymajag w Krasnojarskim Kraju. Liczyliśmy, że być może tam będzie lepiej, ale głód panował wszędzie i to okropny. W kołchozie jedliśmy makuch, którym się bydło karmi. Konopny był smaczny, ale z lnu nie dało się jeść. Gorycz straszna i ślina się po tym toczyła, ale jadłam, bo z głodu bym umarła. Mój tato, jak pracował na farmie królików ścierał ich odchody z kaszą... też się jadło... Ludzie jakoś sami dawali sobie radę. Latem, zawsze było łatwiej, bo zbieraliśmy w lesie grzyby, jagody, pokrzyw albo lebiody się nacięło i ugotowało. Żeby nie to, więcej ludzi by tam powymierało. Ale takim zielem się nie najesz! Wszyscy chcieli tylko najeść się do syta i umrzeć... byle nie z głodu. Kradliśmy jedzenie, a jak! Głód nas pogonił. Zawsze wiele ludzi na kłoski chodziło latem potajemnie, bo zakazali nawet zbierać z ziemi. „Niech zgnije, a ruszać nie wolno!”. Nawet nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek chleba spróbuję! Nikt nie wierzył, ze się jeszcze naje do syta! Tak nam to głowy zaprzątało! Cały czas tylko każdy myślał, żeby się w końcu najeść...
Święta, córciu, obchodziliśmy tam, ale tylko symbolicznie... W Wielkanoc, albo w Boże Narodzenie dzieliliśmy się kartofelkiem. A tak, to do pracy szliśmy. Już po amnestii, mogliśmy bezkarnie zachowywać swoje obyczaje. Szła taka kolęda specjalnie ułożona:
Do szopki Sybiracy – pośpieszcie idźcie tam.
W stajence ubożuchnej – czeka Was Jezus sam.
Porzućcie już ziemianki – biegnijcie w mroźną noc
Bo tam ze żłóbka tego – płynie potęgi moc.Mróz ciśnie, głód doskwiera – wiatr wyje z śnieżnych pól
Sybiracki Polak płacze, lecz znosi dzielnie ból
Nie płaczcie Sybiracy, otrzyjcie zdroje łez,
Tam czeka Jezus mały – tam żłóbka męki kres.Daleko nasza Polska, daleko drogi kraj
Lecz Ty nam Panie Jezu, siły i męstwa daj
Niech nas nie złamie rozpacz, tęsknota ani łzy.
Prowadź nas sam do Polski, maleńki
Jezu Ty!
Jak przenieśliśmy się później do Liestwigowa, a potem do Aleksandrówki, to zbieraliśmy się, chłopcy na skrzypcach grali... Ale w żadnej z tych wsi nie było lepiej. Rosjanie- prości ludzie pomagali nam, jak tylko mogli. To naprawdę szlachetni ludzie. Sami znali biedę, bo oni też żyli w nędzy, ale jak tylko przyjechało nas kilka rodzin, naznosili nam kapusty, kartofli, ogórków, chociaż sami niewiele mieli. Serdeczni byli dla nas, bo rozumieli, co przeżywamy, czasem nawet lepiej niż Polacy...
W Aleksandrówce pracowałam w kołchozie, przy młócce, bardzo ciężko było... Wszyscy byliśmy głodni. Kobieta tylko stała w polu i bałande gotowała z jakichś odpadów. Choć to było zakazane, podbieraliśmy ziarno z młócki i prużyliśmy na ogniu, żeby się jakoś poratować. Sił do pracy nie mieliśmy, a normę trzeba było wyrobić. Raz, gdy akurat prużyliśmy, przyszedł prokurator wojenny i spytał, kto te ziarna przyniósł. Przyznałam się razem z moją koleżanką, bo chciałyśmy być uczciwe... niepotrzebnie. Zaczął głośno krzyczeć, że: „Każde ziarenko ma iść na front, a wy tu prużycie i żrecie!”. Od razu z pola zabrali nas do Krasnojarska i tam przesłuchiwali. Do tej pory nie lubię tego wspominać. Wciąż wypytywali o to samo, krzyczeli, a nawet obszukiwali, czy nie pochowałyśmy ziarna w kieszeniach. W końcu dostałyśmy rok łagrów... za garstkę pszenicy. To był rok 1943. Ludwisia, moja koleżanka, bardzo płakała... Jak ona bała się tam iść! Nasi rodzice nic nie wiedzieli, bo jak wyszłyśmy do pracy, tak już nie zobaczyli nas... Gdzie tam by nam kazali się żegnać! Oj, dziecko, jak mnie tęsknota ściskała... to jest nie do opisania! Już tak popadłam, że nie miałam żadnej nadziei na powrót, myślałam, że tam zostanę i nigdy rodziny nie zobaczę...
Najpierw siedzieliśmy w „ciurmie” w Minusinsku. Tam trzymają więźniów około trzy dni i odsyłają na „itop”, czyli do łagrów...
„... A w Minskim ciurmie balszaja,
narodów nej nie piericzest,
a czija to,
a czija to,
mac staruszka stoit
i placzet u warot ...”( fragment pamiętanej przez babcie piosenki)
Do roboty nas gnali od rana do wieczora. Budowaliśmy tamy na rzece Jenisej; mało nie potopiliśmy się. Latem pracowałam na takim gospodarstwie ogrodniczym – nazywaliśmy to „posobne chadziajstwo.” Wynosiło się czasami trochę kartofli, albo buraków...
Spać nam kazali na gołych deskach, tylko pod głowę chustkę się kładło albo kufajkę z siebie zdjęło i nakryło... Leżeliśmy jak „śledzie”, to każdy przytulił się do siebie i zawsze cieplej było... Do jedzenia nam dawali zupę z nie skrobanych kartofli, popłukane tylko i z liści od kapusty. Strasznie wymiotowałam po tym. Sam szkielet ze mnie był. Chleba nie było do syta dla nikogo, bo wszystko szło na front. Dostawaliśmy „pajak” – po pięćdziesiąt gram dla każdego, mała kromeczka. To był taki razowy, żytni chleb, pamiętam, że był bardzo ciężki.
... W więzieniu mieszkałam z Rosjanką – Zenobią – ale wołaliśmy na nią Źina. Przyjaźniłyśmy się, bo to była bardzo dobra dziewczyna, choć lekkich obyczajów. Ale ona dla chleba to robiła i ze zrezygnowania. Zawsze dzieliła się ze mną swoim „zarobkiem” i powtarzała mi: „... Broniu, pamiętaj, bądź porządna i nie rób tego, choćbyś głodem przymierała. Ja i tak sobie życie zmarnowałam, lepiej jak ja pójdę i dam tobie...”
Chorowałam na zapalenie płuc. Jednej nocy straszne kolki mnie złapały i zabrano mnie do szpitala. Gorączkę to miałam taką, że byłam nieprzytomna. Swoje pająki dawałam Ludwisi... Nie pomyślałam nawet, jak bardzo by się później przydały. Wyleczyli mnie bankami, bo lekarstw nikt tam nie miał. Po tygodniu wypuścili z powrotem... Ale na drugi dzień od razu do pracy musiałam iść. A wyczerpana byłam tak, ze na nogach nie ustalam... Dwie dziewczyny prowadziły mnie siedem kilometrów nad Jenisej... A jak pracowałam? Kogo to obchodziło, miałam robić i koniec.
Pamiętam stamtąd jedną brygadierkę, Annę Zarucką, Rosjankę. Ona nad nami tam stróżowała. Miała akurat rodzinę we wsi, z której przyjechałyśmy z Ludwisią. Dlatego nas dobrze traktowała. Dostałam od niej kawałek materiału, to jak odjeżdżałam uszyłam sobie nowa sukienkę. Dla innych więźniów była surowsza. Przynajmniej taki przywilej mnie spotkał w łagrach...
Śmierci to się sporo naoglądałam. Tacy bandyci, „żuliki” często w karty grali o papierosy. Jeden, Fiedia miał na imię, kiedyś przegrał samego siebie i rano tylko widziałam, jak leżał cały porżnięty... Podobno krzyczał i nie chciał, żeby go zamordowali... ale żulkom nie zależało – tylko wyrok cięższy dostali...
Po ośmiu miesiącach wysłali mnie do Narylska, na Zapalarię. Latem cały czas świeci tam słońce i jest dzień, a zimą noc. Nic tam się nie rodzi, nie kwitnie. Posadzili mnie tam z innymi więźniami w barakach, ale mężczyzn i kobiety osobno. W Narylsku wiele kobiet pracowało w fabryce kwasów, to całe podeszwy od walonek miały wypalone. Ja sprzątałam w różnych biurach, dobra praca mi się trafiła. Pamiętam, że koło naszych baraków zrobili taki „bór”. Oj, to było gorsze od karcerów! Sadzali tam „dochodiagi” – wychudłych mężczyzn, niezdolnych do pracy. Za karę, że nie mogli pracować, wynosili ich nagich po kolei na ten mróz i bili. Kobiety patrzyły na to i płakały. Mnie to bardzo bulwersowało, ten brak litości, ale co ja mogłam powiedzieć...
Jak już odsiedziałam dwa miesiące, puścili mnie wolno. Zamieszkałam u Rosjan – Iriny i Ivana Szajanow . Pracowałam w hotelu i musiałam chodzić cztery km do miasta. Były tam okropne purgi. To jest bardzo silny wiatr i drze wszystko z piaskiem. Szajanowie byli dla mnie jak rodzina. Ivan zawsze mnie prowadzał w te purgi do Narylska, bo sama za nic bym nie doszła. Sprzątałam w hotelu. A spóźnić się do pracy pięć minut... zaraz sąd bym miała. Pewnego razu przyszedł do mnie chłopak, bo dowiedział się, że Polka pracuje w hotelu. Wszyscy myśleli, że jestem Rosjanką, bo biegle mówiłam i czytałam. Zawsze żartował, że mnie nie zabierze, jak nie będę mówić po polsku. On też był skazany. Jego rodzina nie chciała przyjąć rosyjskich paszportów. Nazywał się Zbigniew Pogorzelski, pochodził z Białegostoku. Poznaliśmy się i chciał mnie zabrać do Polski, żebyśmy się pobrali. W czterdziestym czwartym, kiedy byłam już wolna, nie mogłam widzieć się z rodzicami, bo z Zapalarii nie było powrotu. Nikt nie wiedział, że tam jestem, ale jakiś delegat polski w Krasnojarsku upominał się o Polaków zesłanych w głąb. Tamtejsza milicja ukrywała wszystko i kłamała, że już tu nas nie ma. Ile ja depesz nawysyłałam, ale na marne. Żadna nawet nie doszła. Okazało się, że w końcu sporządzili listę osób wracających do Polski, ale było na niej tylko jedenaście osób. Ja się na niej nie znalazłam. Myślałam, że już nie wrócę... nie zobaczę rodziny... Za to ten chłopak, Zbyszek, dostał paszport rodzinny i mógł wracać. Żeby nie on - zostałabym tam na zawsze. Musieliśmy kłamać, że już długo ze sobą żyjemy, ale ślub chcemy wziąć w Polsce. Jakoś nas przepuścili... w 1946, dwa lata czekałam na powrót , wyjechałam jako żona Zbyszka. Dostałam od Ivana taką ładną walizkę, tam miałam moje ubrania ale mi ją skradziono. Żałowałam później że ją straciłam... Jednak w zamian przy przejeździe otrzymałam nową odzież.
Jak żegnaliśmy się z Rosjanami, to mówili: „Jedźcie z Bogiem i mówcie światu, jak my się tu męczymy...” To był najszczęśliwszy moment od czterdziestego roku! Wracaliśmy razem „bydlęcymi” wagonami, ale to już nie miało znaczenia. Tak się wtedy cieszyliśmy, że do Polski jedziemy, do domu... Były z nami dwie kobiety i koledzy „mojego męża”. Śpiewaliśmy, chłopacy przygrywali na skrzypcach...
Nie, nie wspominaliśmy naszego pobytu na Syberii. ... A ja myślałam, że już nigdy Polski nie zobaczę... Z Helą bardzo się lubiłyśmy. Ona była rok starsza ode mnie. Pisałyśmy do siebie długo.
Drogiej i Kochanej Broni w dowód najmilszej przyjaźni swą podobiznę ofiaruje Hela
Ełk 12-III-48 r.
Wysiadłam w Śląsku i zatrzymałam się u rodziny, która za frontem przybyła na ziemie odzyskane. ... A ze Zbyszkiem... jakoś nie związaliśmy się, każde poszło w swoją stronę...
Trzy lata nie widziałam rodziny... jaka to była radość, jak ojciec po mnie przyjechał!... moich braci nie poznałam, a Rozalka jak wyrosła...!
Tak to, córciu było... po powrocie nikt nie chciał o tym mówić. Teraz nie ma co już wracać do przeszłości...”
*****
Oto wspomnienia mojej babci i po krótce cioci. Są to przeżycia obu sióstr, rozłączonych ze sobą po trzyletnim pobycie na Syberii. Wydarzenia z ich pamięci dotarły do mnie bardzo głęboko, tym bardziej że są to osoby mi bliskie. Zdałam sobie sprawę, jak wiele może znieść człowiek... Jedzenie króliczych odchodów, czy balandy ze zgniłych kartofli, są na to dowodem. A przecież babcia była taką samą czternastolatką jak ja, gdy musiała porzucić młodzieńcze lata, marzenia, radość i ... wolność. Los kazał zmierzyć się jej z głodem, nędzą, rozłąką z bliskimi, tęsknotą i odbiegającą od człowieczeństwa rzeczywistością. Ale ona zniosła to bardzo dzielnie... Podobnie jak moja ciocia, która była w końcu jeszcze dzieckiem...
Musze przyznać, że choć relacja spisana przeze mnie, wzrusza każdego jej czytelnika, są to jedynie ubogie i niezdarne słowa w porównaniu do krzywd jakie spotkały sybirackich zesłańców. Cóż one mogą wyrazić? Nic, lub bardzo mało, bo prawdziwa głębia tej tragedii tkwi w pamięci mojej babci, cioci. Nikt z potomnych nie zrozumie rozłąki z ojczyzną i wygnania w nieznane. Dlatego też tak nieosiągalne są te prawdziwe doznania, które tkwią tylko w świadkach zsyłki. Mimo, że stali się oni „bohaterami” minionych lat i jednej z licznych tragedii II wojny światowej ... to tylko czysta teoria i suche fakty. Tymczasem posiadając „żywy” dowód, którym dla mnie jest babcia i inni bliscy zaznałam czegoś więcej niż odkrycia kolejnej karty zapisanej w historii. Słuchając relacji babci, jej wspomnienia wywołujące smutek, łzy, nawet śmiech dały mi o wiele więcej niż wiedza z książki. Spisanie tych wspomnień jest więc dla mnie bardzo ważne, bo - trudno się oszukiwać - moi bliscy kiedyś odejdą, a szkoda by zabrali je ze sobą. Mimo wszystko dla mnie już na zawsze pozostaną oni bohaterami i to na miarę „antycznej tragedii”. Uważam również, że o tym należy mówić głośno, ponieważ wspomnienia moich bliskich i innych zesłańców są warte pamięci, zwłaszcza przez młode pokolenie!
„(...) Spraw także - by już nigdy
Służalcza polityka
Nie zatajała faktów
W historii podręcznikach,
By zniknęło ze szkół polskich
Historii przekłamanie.
O prawdę Syberii
Prosimy Cię Panie... (...)”(Marian Jonkajtys „Modlitwa pod krzyżem”)
*****
Pierwsza wersja publikacji dostępna jest pod adresem - http://www.sybiracy2010.sybiracy.pl/wspomnienia/00002.html
- Zaloguj się, by odpowiadać